Schodziła stromymi schodami. Mijała młodych ludzi spokojnie siedzących na zielonym trawniku. Popijali wino, rozmawiali, gwar rozmów i śmiech mieszał się w powietrzu. Mocno objęta para stojąca na schodach próbowała zrobić selfi telefonem. Schodziła powoli, nie spieszyła się. Chciała nacieszyć się tym ostatnim spacerem po Montmartre. Odwróciła głowę, aby ostatni raz spojrzeć na Sacre Coeur. Białe kopuły bazyliki odbijały się na tle błękitnego paryskiego nieba. Ten widok na zawsze zapisał się w jej sercu.
Wielokrotnie mijała starą, bogato zdobioną wenecką karuzelę stojącą u podnóża schodów, zawsze kusiła ją swym wyglądem i sprawiała, że w jednej chwili zmieniała się w małą dziewczynkę. Oczy jej błyszczały, a zarumienione policzki zdradzały tocząca się w jej wnętrzu walkę. Wyciągnęła rękę przed siebie.
Białe konie z karuzeli, wyglądały jakby je ktoś nagle zatrzymał w galopie. I tylko czekają, aby je odczarować. Każdy był inny i każdy doskonały. Miały rozwiane grzywy, rozchylone nozdrza i dzikie iskierki w oczach. Położyła dłoń na jednym z nich, był twardy zimny i gładki, idąc przesuwała dłoń po jego grzbiecie, na którym ktoś namalował szmaragdowe siodło ze złotymi brzegami. Wieczorem karuzela rozświetli się tysiącem małych lampek o ciepłym kolorze złota, z głośników popłyną stare francuskie piosenki i konie będą mogły galopować.
Ale wieczorem, już jej tu nie będzie.
Ominęła główną ulice handlową, na której panował hałas i rządziły tandetne sklepy z chińskimi pamiątkami przedstawiającymi zabytki Paryża na kubkach, koszulkach, breloczkach i magnesach. Szła krętą, wąską brukowaną ulicą przy której wznosiły się stare kamienice. Było cicho i spokojnie, stukot jej obcasów odbijał się echem od murów. Za rogiem znajdowała się mała piekarnia, pamiętająca dzieciństwo jej ojca. Podobno nic się w niej nie zmieniło od tamtego czasu. Gdy weszła do środka przez drewniane ciemnozielone drzwi, zadzwonił mały dzwonek. Wąskie pomieszczenie przytłoczyło ją zapachem pieczonego chleba. Przez witryny, na których widniał biały napis „Boulangerie”, wpadały ciepłe promienie słoneczne w których, unosił się pył mąki. Na długiej ladzie, stały poukładane duże, ciemnobrązowe, wiklinowe kosze wypełnione bułkami, croissantami i ciabattami. Za sprzedawcą o miłym uśmiechu, stał drewniany regał, a na nim jeden na drugim, bochenki chleba. Złociste, chrupiące bagietki stały jedna przy drugiej jak żołnierze w wojsku. Uśmiechnęła się na samą myśl, że zaraz jedną będzie miała w ręce, oderwie kawałek i włoży go do ust. „Na wszelki wypadek wezmę dwie” – pomyślała. Często pieczywo kupione w tej piekarni nie trafiało z nią do domu.