Ołowiane chmury zawisły nad miastem. Pędząca za dnia ulica zwolniła w mokrej poświacie wieczornych wystaw. Światła reflektorów odbijały się w gęstych kroplach deszczu łagodząc kanciastość miasta. Rozchlapując kałuże, samochody leniwie sunęły jeden za drugim w kilometrowym korku.
Tłum na przejściu gęstniał.
Wpatrywała się w sygnalizator jakby tam miała wyczytać wiadomość od wszechświata zrozumiałą tylko dla niej. Samochody przesuwały się jak w kalejdoskopie tworząc rozmyty obraz. Trzymała w dłoni duży parasol wsłuchując się w rytmiczne bębnienie deszczu współgrające z biciem jej serca. Unosząca się w powietrzu wilgoć powoli skraplała się
na jej miedzianych włosach,
otuliła twarz
i po cichu,
kropla za kroplą, wdzierała się w duszę, skraplając się w jej zakamarkach.
Rosła szkląc się w oczach i ściskając gardło.
Rozbłysło zielone światło. Ścisnęła mocniej parasol, postawiła kołnierz płaszcza i wtuliła głowę w ramiona. Ponaglani deszczem przechodnie nie pozwolili jej stać w miejscu.
Postawiła pierwszy krok…