„Mam cię” uśmiechnęła się do siebie. Rozejrzała wokoło, rozgarnęła wilgotne liście i podniosła kasztan. Był zimny, twardy i błyszczał w słońcu. Idealnie mieścił się w dłoni. Włożyła go do kieszeni i ruszyła przed siebie chodnikiem „Takie skarby, ciekawe co tu jeszcze znajdę?”.

W tej części Warszawy była pierwszy raz. Według mapy w telefonie,  powinna być na miejscu. Za sobą zostawiła przystanek, z którego odjeżdżał kolejny żółto czerwony tramwaj. Idąc przed siebie, słyszała jak pod jej botkami szeleszczą opadłe liście klonu. Ściskając w kieszeni kasztan, szurała po liściastym chodniku. Zawsze podobała jej się ta zabawa. Na  moment przeniosła się do czasów Karolinki.

Gdyby mogła być porą roku, wybrałaby jesień.  Za jej ciepłe, intensywne barwy mieniące się w słońcu, za szelest liści pod nogami i beztroskę w ich rozkopywaniu. Za ostatnie ciepłe promienie słońca ogrzewające twarz i tańczące na złotych liściach. Za  wiatr i zacinający deszcz okrywający świat szarą miękkością. Za kasztany, którymi wypychała kieszenie, a zbierając je w parku próbowała zdążyć przed rozwrzeszczanymi przedszkolakami.  Za  smaki, powoli dojrzewające i intensywne od letniego słońca. Słodkie, mięsiste i kwaśne, na które czeka cały rok. Za słodko kwaśny zapach jabłek, który przypominały jej dom i małą Karolinkę. Daleki,  prawdziwy dom.

Jesień była wyrazista, intensywna i zmienna. Czuła się z nią mocno związana.

Zimny podmuch wiatru poderwał liście i wprawiał w ruch, wirowały jak baletnice wokół własnej osi. Razem. Do góry. Jeden obok drugiego, wyżej i wyżej jakby chciały wrócić na swoje drzewo. Zatrzymana jesiennym przedstawieniem, Karolina wpatrywał się w tańczące przed nią liście. Wysokie gałęzie klonu, przez które przebijały się promienie słoneczne, zrzucały kolejne  tworząc rudo złotą pierzyną osłaniającą świat  przed zbliżającym się chłodem.  Jego zapach był wyczuwalny w powietrzu.  Zwiastował nadchodzącą zimę. Wdzierał się do nozdrzy i płuc orzeźwiając ją od środka. Poczucie zimna wzmagały silne podmuchy wiatru  przeszywając ją, aż do utraty tchu.

Zapięła wełniany płaszcz na ostatni guzik i mocniej owinęła się dużym, miękkim szalem. Wiatr dmuchnął jej zimnym powietrzem w twarz, zacisnęła powieki, wtuliła głowę w ramiona.  Rude kosmyki upięte rano w koczek wymknęły się spod kaptura. Odgarnęła włosy z twarzy, naciągnęła mocniej kaptur i pewnym krokiem ruszyła przed siebie.

Minęła jedną przecznicę, drugą. Szare kamienice z dużymi oknami ciągnęły się wzdłuż chodnika.  Ich odrapane tynki i ciemne bramy prowadzące w głąb podwórza sprawiały, że gęsia skórka przebiegła jej po karku. W oknach widziała kraty, a mijając kolejną bramę, zauważyła niebieską kapliczkę z figurką pod która dzieci grały w piłkę. Nie zwalniając kroku szła przed siebie.