Decyzja o zwiedzeniu Singapuru zapadała dość szybko i jednogłośnie.
I przyznaję się bez bicia padliśmy ofiarą reklamy. W czerwcu LOT reklamował bezpośrednie loty do Singapuru dreamlinerem, a w tak długiej podróży to naprawdę kusząca propozycja.
Przelot samolotem był wygodny i bezproblemowy. Wylatywaliśmy w nocy, więc większość drogi przespałam. Wygodne fotele, kocyk i mała poduszka rozdawane przez stiuardesy pozwoliły na sen. Długi lot umiliła mi też książka „Pokój służącej”, której akcja toczy się właśnie w Singapurze.
Singapur w XIX w. był brytyjską bazą wojskową, obecnie ma jeden z największych na świecie portów przeładunkowych i należy do światowego centrum finansowego. Nazwa tego państwa- miasta pochodzi od dwóch słów: singa- lew i pura – miasto. Dlatego często mówi się, że Singapur to „Miasto Lwa”. A dokładniej Meryliona, który stał się turystycznym symbolem miasta.
Planując urlop w Singapurze czytałam o tym mieście, zastanawiałam się co zobaczyć, oglądałam zdjęcia i relacje innych z odwiedzin w Mieście Lwa. Miałam jego obraz w głowie, ale zupełnie mnie zaskoczył.
Wiedziałam, że będzie czysto, ale nie spodziewała się, że aż tak. To chyba najczystsze miasto jakie widziałam. Nie widziałam miejsca gdzie leżał by papierek, pusta butelka, pet czy suche liście. Nawet kosze na śmieci ciężko było znaleźć. Przestało mnie dziwić, że jest tak czysto, jak się dowiedziałam ile wynoszą kary za śmiecenie, palenie w miejscu publicznym, plucie, niespłukiwanie wody w ubikacji czy żucie gumy. Tak, tak za żucie gumy jest kara pieniężna. Bardzo wysoka kara pieniężna. W Singapurze gumę można kupić tylko w aptece. Na receptę.
Okazuje się, że Singapur ma bardzo surowe prawo. Jest tam stosowana kara śmierci za morderstwo, piractwo, gwałt czy posiadanie narkotyków. Za wandalizm, włamanie lub porwanie grozi publiczna chłosta, wykonywana też na turystach. W miejscowym Chinatowne można nawet kupić koszulki z nadrukowanymi zakazami, a w metrze natknąć się na przypominające szyldy z zakazem jedzenia i picia.
Czysto było wszędzie, nawet przydrożne knajpki świeciły czystością. Z reguły unikam jedzenia w takich miejscach, ale w Singapurze się odważyłam i nie żałuje.
Lokalne potrawy nadają charakter miastu i tworzą jego smak. To przez pryzmat jedzenie oceniam czy wycieczkę zaliczyć do udanych czy nie. Singapur to zlepek kultur i mieszanka azjatyckiej kuchni. Na każdym kroku można znaleźć coś do jedzenia. Ulice na których są same knajpki, bary i jadłodajnie jak np. w Chinatown, albo ogromne hale wypełnione tylko stoiskami z jedzeniem świadczą o tym, że posiłek jest ważną, kulturową częścią tego miejsca. I do tego bardzo dobrą.
W zabudowie miasta przeważają wieżowce, ale sercem Singapuru jest stara dzielnica kolonialna położona nad rzeką. Bardzo klimatyczna zwłaszcza wieczorem, kiedy przyjemny chłód bije od rzeki, a knajpki rozświetlone są małymi lampionami.
Betonowa zabudowa kontrastuje z bujną zielenią licznych parków i skwerów, miejsc gdzie można odpocząć wśród zieleni. To miasto o którym mówi się, że znajduje się w ogrodzie. I coś w tym jest. Najsłynniejszym ogrodem Singapuru jest Gardens by the Bay. To ponad 100 hektarowa powierzchnia z bujną roślinnością, ścieżkami spacerowymi, miejscem na odpoczynek, dwiema bardzo dużymi szklarniami i futurystycznymi drzewami Supertree – metalowe drzewa porośnięte roślinnością.
W Singapurze spędziliśmy tydzień i żeby zobaczyć wszystkie atrakcje, które proponuje to miasto, przydałby się jeszcze jeden.
Nasze zwiedzanie wypadło w drugiej połowie lipca. Przygotowałam się na upały, dużą wilgotność powietrza i częste deszcze. Na szczęście upały nie były bardzo męczące, a deszcz praktycznie nie padał.
Singapur urzekł mnie jako miasto. Każdy znajdzie tam coś dla siebie. Jest drogim miastem, ale dającym sporo w zamian. Czułam się tam bezpiecznie. A wygodna komunikacja miejska pozwalała sprawnie dojechać w każde miejsce.
Chętnie jeszcze bym tam wróciła…