„Nigdy nie wiadomo dokąd zaprowadzi cię ciekawość. Dla mnie ona jest ważniejsza niż talent.  A ciekawość ma każdy. Każdy!”

Elizabeth Gilbert

Po obejrzeniu filmu „Jedz, módl się, kochaj” z Julią Roberst, z ciekawości sięgnęłam po książkę na podstawie, której został nakręcony. Chciałam porównać czy film jest tak sam dobry jak książka, czy może książka jest lepsza. W tym przypadku nie pamiętam, co bardziej mi się podobało. Ciekawość zaspokoiłam.  

Na tym moja znajomość twórczości Elizabeth Gilbert stanęła. Książka jak książka, film jak film. Miło spędziłam czas, dobra rozrywka. I tyle. O autorce wiedziałam, tylko tyle, że napisała bestseller, który jest oparty na jej życiu i, że ma kontynuacje w następnej powieści „I że cię nie opuszczę”.

Kilka lat później, pewnego zimowego popołudnia usłyszałam o „Wielkiej Magii”. Koleżanki gorąco mi polecały tę książkę jako swego rodzaju poradnik pisania. A, że byłam wtedy na etapie „Chcę wiedzieć jak najwięcej o pisaniu i żaden poradnik nie może mnie ominąć”, wychodząc ze spotkania skierowałam kroki do najbliższej księgarni. Modliłam się w duchu , żeby książka tam na mnie czekała. Czekała. Ostatnia.

Ciekawości pchnęła mnie do przeczytania „Wielkiej Magii” od której zaczęła się miłość do twórczość Elizabeth Gilbert. O „Wielkiej Magii” wielokrotnie już wspominałam, więc nie będę już tutaj o niej pisać.

Ciekawość sprawiła, że Elizabeth Gilbert zaczęła interesować się ogrodnictwem, pielęgnowała swój ogródek, badała, jak rosną rośliny. Trzy lata później wydała “Botanikę duszy”, powieść w której główna bohaterka zajmuje się badaniem mchu.  To jest jedna z tych książek o których długo się pamięta.  O „Botanice duszy” pisałam tutaj.

Ostatnio, z ciekawości podsycanej miłością do twórczości Gilbert, przeczytałam jej najnowszą powieść „Miasto dziewcząt”. W Polsce książka miała premierę na początku września. Moim zdaniem, to jak do tej pory najlepsza powieść autorki. Elizabeth Gilbert tym razem też pisze o kobiecie, która wyprzedza swoje czasy. Podąża za swoją pasją. Akcja książki rozgrywa się na tle II wojny światowej, ale to nie ona jest tematem, chociaż odciska piętno na bohaterach powieści.

Elizabeth Gilbert za pomocą słów przenosi czytelnika do Nowego Jorku z lat 40stych XX wieku. Wtedy poznajemy Vivian, dziewiętnastoletnią dziewczynę z „dobrego domu”, którą wyrzucono z prestiżowej uczelni. Rodzice chcą pozbyć się córki, odsyłają ją do ciotki, która prowadzi podupadający teatr rewiowy. Tam Vivian poznaje nowych przyjaciół i nocne życie.

Autorka w umiejętny sposób wprowadza każdą postać. Bohaterzy są wyraziści i bardzo charakterystyczni, ale nie przerysowani. Każdy z nich odgrywa znaczącą rolę. Podoba mi się, że poznając nową postać, nie tylko ją widzę, ale też czuję reakcję głównej bohaterki na daną osobę.

Prosta historia o przyjaźni i miłości z każdą stroną nabiera większej głębi. Wraz z upływem czasu, widać jak Vivian się zmienia. Autorka pokazała to nie tylko poprzez przebieg akcji, ale głownie przez sposób w jaki to napisała. Początki życia w Nowym Jorku mijają bohaterce na zabawie i przygotowaniach do premiery przedstawienia. Ta część jest napisana lekko, czuć w niej zapach cygar, whisky, poranny ból głowy po całonocnej imprezie, widać kolorowe stroje i roztańczone showgirls. Natomiast ostatnia część książki jest spokojniejsza i bardziej nastrojowa. Podoba mi się to, że Elizabeth Gilbert dostosowała tempo akcji do rozwoju osobistego bohaterki.

„Miasto dziewcząt” to bardzo dobrze napisana książka, mądra, z poczuciem humoru i głębokim przesłaniem. W opisach miejsc, strojów i zachowań bohaterów widać, że autorka zrobiła głęboki research przygotowując się do pisania powieści.

Kolejny raz zachwyciłam się warsztatem Elizabeth Gilbert, odnoszę wrażenie, że jest jak przysłowiowe winno. Już czekam, żeby zachłysnąć się jej kolejną powieścią.  

To co obudziłam w Tobie ciekawość?